Helena Mniszkówna

"Trędowata"

Tom I

Dniało. Wstawał świt.

Jasna smuga na wschodzie rozszerzała się dalej i dalej. Z różowej, wpadała w tony blade, coraz świetlistsze, prawie przejrzyste, haftowane na tle złotogłowiu.

Powietrze, pełne surowych powiewów nocnych, wchłaniało słoneczne smugi, wilgocią mgły opadając na dół, z każdą chwilą było rzeźwiejsze, jak brylantowe.

Zbudzone ptaki dzwoniły niezliczoną ilością świergotów. Drzewa, otulone puchami zieleni majowej, szemrały na powitanie jutrzenki - przedniej straży słońca.

Pałac w Słodkowcach stał cichy, błyszcząc w różowych topielach wschodu białemi murami ścian i jaskrawą zielonością strzyżonych lip, które wieńcem stroiły fasadę.

Za ogrodem i parkiem przed źwięczał już dzwonek gospodarski. W ciszy poranku brzmiał donośnie, kołatał, roznosząc echo po izbach mieszkań folwarcznych. Ostrym głosem zrywał czeladź z pościeli do roboty.

Mieszkańców pałacu dźwięk ten nie obudził.

Po chwili jednak na lewem skrzydle parterowem otworzono weneckie okno. Świeży oddech wiosny dmuchnął na delikatne zasłony szyb, muskając puszyste sobolowo złote włosy Stefci Rudeckiej, ciekawie wychylonej na świat.

Była w bieliźnie, z warkoczem trochę roztarganym. Obudził odgłos dzwonka i kukułki, wołającej w parku.

Dziewczyna podskoczyła do okna.

Ranek zachwycił , powietrze orzeźwiło, wciągała je w piersi z lubością.


Widok kwiatów, pokrytych blaskiem rosy, świergot ptaków oczarował

, rozmarzył trochę.

Ponsowe usta uśmiechały się majowo, jak poranek, ale w dużych fiołkowych oczach pozostał smutek, niezgodny z młodzieńczą postacią i wesołym głosem, jakim zawołała:

- Cudny świat! Już nie zasnę, pójdę do lasu!

Odbiegła od okna i zaczęła się ubierać.

Włosy splotła w warkocz i zwinęła w ciężki węzeł z tyłu głowy; i natury falowały puszysto, osłaniając miękkiemi zwojami drobne uszy i kąty ładnie zarysowanego czoła. Narzuciła na siebie skromną suknię z szarego batystu, ozdabiając sznurem różowych korali, błyszczących jak duże czereśnie.

Ubrana zajrzała do sąsiedniego pokoju. Ciemny od zapuszczonych firanek, wyglądał, jakby sam spał.

Stefcia szepnęła:

- Lucia śpi smacznie. Sama pójdę.

Na palcach przeszła parę pokoji bogato i gustownie urządzonych. W ogromnej sieni pałacowej zatrzymała się bezradnie, ujrzawszy ciężkie oszklone drzwi zamknięte na klucz.

Pomógł jej służący, który właśnie szedł po schodach ze szczotkami w ręku. Szeroko otworzył zaspane oczy na jej widok, ale uprzejmie pospieszył odkręcić zamek.

Po chwili wbiegła do parku.

Chodząc po żwirowanych uliczkach, zrywała białe smukłe narcyzy. Liljowy bez w bujnych kiściach opadał z krzaków, rozkołysany, pachnący. Kielichy narcyzów, przeczysto białe, wonne, pełne były chłodnej rosy, zółte oczy kwiatów w czerwonej. rzęsie wyglądały jak załzawione.

Dziewczyna przychylała do ust białe czarki i pila te łzy ze swawolnym uśmiechem.

Pierwsza młodość jej życia ipierwsze poranne blaski słońca złożyły się w potężny hejnał szczęścia, spłynęły do duszy stubarwną tęczą.

Podskakiwała do większych bukietów bzu, strząsając z pachnąoych pióropuszów kroplisty deszcz na swe lśniące włosy. W świetle słonecznych jaśni głowa jej migotała, niby w srebrzystej rosie.


Z więzią kwiatów wyszła z parku do ogrodu owocowego i tu krzyknęła z zachwytem. Wspaniale przystrojone kwieciem drzewa stały uroczyste. Jabłonie, w różowych pękach, miały wygląd młody, pieszczący wzrok.

Wiśnie stały osypane bielą kwiatów, niby szeregi dziewcząt, idących do ślubu w białych welonach.

Zapach płynął duszący, gałęzie sypały potoki woni. Słońce malowało złotem kwiaty, wiatr niósł szumy, brzęczały pszczoły. Czasem. oderwany z drzewa, biały motyl unosił się w górę, jak strząśnięty kwiat.

Stefcia, upojona zapachem, odłamała parę gałązek wiśniowych, przypinając je do włosów, do paska, i tak ukwiecona, szła wąską uliczką wysadzoną krzewami porzeczek.

Uliczka wiodła do lasu za ogrodem, zwanego borkiem.

Stefcia odchylała zroszone gałęzie, okryte nikłym, jakby spłowiałym kwiatem; mnóstwo tych seledynowych liszek zwisało na ciemniejsze liście, tworząc malowniczą grę kolorów. Szary batyst pokrywała błyszcząca mgiełka rosy, pryskała na twarz i ręce dziewczyny, lecz ją to bawiło.

Biegła do małej bramki w sztachetach, otworzyła ją i brodząc w mokrej obfitej trawie, przeszła skrawek łąki, przedzielającej ogród owocowy od lasu. Wśród wysokich sosen i rozłożystych drzew liściastych zaczęła śpiewać.

Kolo nóg jej śmignęła wiewiórka i prędka wskoczyła na drzewo. Ćwierkały wróble, monotonnie stukał dzięciół.

W pobliskiej olszynce ślicznym sopranem wyśpiewywał słowik, a głębi lasu wołała tenorem kukułka, największa próżniaczka między ptakami. Świat leśny wrzał życiem, pełen szczebiotów, nawoływań, fruwań, pełen chrzęstu igieł sosnowych, szumu leszczyny, dźwięczał, huczał, brzmiał.

Zbudzone echa szły daleko rozgwarzone, wesołe. Uśmiechnięta dziewczyna pławiła się w słońcu, nurzając w kwiatach i zieleni.

Ale wkrótce jej promienistość znikła. Jakaś chmura zaćmiła młodą jej twarz, matując blask oczu w oprawie bujnych, ciemnych rzęs. Ładne gęste brwi zsunęła na czole i opuszczając na mokry mech suknie. rzekła a niechęcią:

- Mam się też czego cieszyć!

Przypomniała sobie, że minął miesiąc, jak jest nauczycielką w Słodkowcach.

Jak ten czas długo płynie!

Nigdy nie myślała o zajmowaniu posady, nie potrzebując, pracować na siebie. Ale stało się inaczej.

Materjalnie nic jej do nauczycielstwa nie zmuszało.

Była córką zamożnych obywateli z Królestwa, którzy oprócz niej mieli jeszcze dwoje młodszych dzieci. Ona kończyła dziewiętnaście lat. Chodząc po lesie, Stefcia wspominała okoliczności, jakie ją wygnały z domu.

Piękna postać Edmunda Prątnickiego uwypuklała się głównie i jej dziecinne uczucia dla tego człowieka.

Kiedy powrócił ze szkoły dublańskiej, porwał Stefcię siłą urody. Nie badając treści, zakochała się, pierwszy raz w życiu, gwałtownie, na ślepo, bez odrobiny prawdziwej miłości. Prątnicki odurzył jej głowę nieco romantyczną i egzaltowaną.

Stefcia, skończywszy pensję w Warszawie, uczęszczała na kursa zbiorowe. Wówczas miała sposobność poznać trochę młodzieży ze sfer uczących się.

Przeważnie byli to chłopcy szlachetni, o idealnych porywach.Stefcia nie wyobrażała sobie innych. Prątnicki wyzyskał jej łatwowierność, a podniecony urodą dziewczyny, chciał ją zdobyć i maskował się zręcznie. Potrafił nawet zjednywać sobie państwa Rudeckich. I trwała sielanka.

Ale ojciec Stefci, jakkolwiek wiedział, że młodzi wyznali sobie wzajemnie uczucia, jednakże na urzędowe oświadczyny nie pozwalał. Przeczuwał, że się tu spotkały dwie natury całkiem odmienne...

W piękne barwy Edmunda stary obywatel nie wierzył. Znał "papę Prątnickiego", a ten w mętach społecznych miał pewne zastosowanie. W swej córce Rudecki widział tyle idealnego zapału, takie bogactwo uczuć, że z obawą wyczekiwał zakończenia tej sielanki. Nie wątpił, że to nastąpi i bał się o Stefcię...

Przeczucia go nie zawiodły.

"Papa Prątnicki", sprzyjając zamiarowi syna, zaczął jednak z umiejętnością sędziego śledczego wywiadywać się o posag Stefci. Suma kilkunastu tysięcy oburzyła go.

Synowi wytłómaczył bezzasadność takiego związku i namawiał do zerwania. Dowodził mu, że ze swą urodą nazwiskiem powinien ożenić się z cyfrą stutysięczną.

Stefcia w owym czasie zaczynała już wątpić w oślepiający blask swego ideału. Robiła próby, szukając na nim plam. Jej inteligencja i wrażliwość popychały ją do tego. I nastąpił przewrót.

Okopcone szkło dał jej w rękę sam "papa Prątnicki", rozpoczął bowiem oświadczyny jej ojcu od pytania, ile córka dostanie posagu.

Słowa te zniweczyły wszystko. Pan Rudnicki odmówił stanowczo, zadowolony, że dość wcześnie odkrył istotne zamiary Prątnickich.

Ale Stefcia, pragnąc upewnić się o szlachetności Edmunda, spojrzała śmiało w jego blask duchowy, czarujący ją pełnią uroku.

I ujrzała zaćmienie na świetlnej tarczy swych marzeń.

Ujrzała wielkie piętna cynizmu i próżności, a zamiast wzniosłych uczuć, spostrzegła brutalną naturę, dążącą jedynie do własnego użycia.

Edmund przedstawił się jak ów kwiat krwiożerczy, który urodą i silnym zapachem zwabia ku sobie łatwowierne owady, a gdy złudzone poddadzą się magnetycznej sile, wówczas zamyka nad nimi kielich i bezwstydnie odkrywa prawdziwą wartość wewnętrzną. Zabija owady trucizną swych namiętności, wchłania je, aby żywić się ich kosztem.

Ona była zaledwie na brzegu zdradnego kielicha. Uratowano ją wcześnie od zguby.

Stefcia, myśląc o tem, usiadła na pniu i objąwszy kolana, zwiesiła smutnie głowę.

Pierwszy zawód życia pozostawił w jej duszy wiele goryczy! Dawna, bezgraniczna wiara w ludzi osłabła, znikł zapał o głębokich porywów.

We własnem pojęciu dziewczyna nie czuła się już zdolną do uczuć gorętszych, zapominając, że ma lat dziewiętnaście i bujny temperament.

Delikatny szron pesymizmu osiadł nikłą warstwą na jej idealnych marzeniach, ale zwiększał się, nawet już w Stodkowcach.

Po zerwaniu z Edmundem Stefcia postanowiła wyjechać z domu. Palił ją wstyd i żal, chciała uciec jaknajdalej. Śniła o szerokich światach, dalekich przestrzeniach, rwało ją naprzód!...

Powodowana żywą naturą, tworzyła w myślach barwne obrazy, pełne fantazji. Bujała w lśniących wizjach, czując pewną ciasnotę w dotychczasowych warunkach. Po krótkiej walce, wyjechała z ojcem szukać posady nauczycielki. Wszelkie tłómaczenia rodziców nie odniosły skutku. W końcu ulegli, sądząc, że to krótkotrwałykaprys, spowodowany pierwszym zawodem życiowym, ale obawiali się o wybór odpowiedniego miejsca.

Szło dosyć trudno. Grymasiła Stefcia i pan Rudecki.


Stefcia wydawała się niektórym paniom za ładną, szczególnie, gdy

same były pełne pretensji, lub gdy miały brzydsze córki. Po wielu niepowodzeniach posadę znaleziono. Baronowej Elzonowskiej uroda Stefci nie raziła, przeciwnie - ujęła ją.

Jednakże, baronowa spytała dziewczyny, czy nie będzie się nudziła w Słodkowcach. gdyż mieszka tam tylko ona z córką, stary ojciec i również, stary rezydent, dawny nauczyciel jej brata. Ale Stefcia pragnęła ciszy, nawet zgodziła sie na warunek nie powrócenia do domu na wakacje. Przerażały ją odległe Słodkowce, jednak coś ją tam ciągnęło.

Pan Rudecki, opowiedziawszy historję, poprzedzającą wyjazd córki, prosił panią Elzonowską o troskliwą opiekę nad Stefcią, na co otrzymał obietnicę, wypowiedzianą dość wyniośle z drobiną serdeczności.

Niepokoiło go arystokratyczne pochodzenie baronowej. Arystokracji nie chciał dla córki, wiedząc, że nauczycielka nawet w obywatelskich domach bywa rozmaicie traktowaną. Drżał na myśl, że w wielkopańskim pałacu mogą, jego Stefcie obrażać.

Ale wiedział przytem, że arystokracja rodowa jest wyjątkowo uprzejma i że prawdziwy wielki pan starożytnego rodu zawsze jest grzeczniejszy od wielkiego pana parwenjusza.

Nazwisko baronowej uspokajało pana Rudeckiego. Zauważył w niej, typ wielkiej damy. trochę sztywnej, lecz nie pozbawionej sympatyczniejszych stron.

Uczennice swą Stefcia poznała na miejscu.

Lucia miała rok szesnasty. Dość wątła, wydelikacona i ładna dziewczynka, o bardzo jasnych włosach i niebieskich oczach, różniła się od matki powierzchownie i usposobieniem. Ze Stefcią zgodziły się. Wkrótce nastąpiła koleżeńska przyjaźń.

Stefcia podniosła się z pnia i poszła w głąb lasu.

- Czy ja tu wytrwam do końca? Oj wątpię! - szepnęła.


Jej miłość do Prątnickiego, błyskotliwa i wątła, jak motyl żyjący krótko, zgasła. Niepokoiło ją teraz coś innego. Wszyscy byli dla niej dobrzy, szczególniej stary dziadek Luci pan Maciej Michorowski, typ magnata, ale miły typ. Okazywał on jej wiele serca, nazywając ją Stenia. Mówił, że mu takie spieszczenie jej imienia przypomina dobre czasy z młodości. Stefcia nie wiedziała, jaki to rodzaj wspomnień, ale czuła dla starca wdzięczność za sympatję i ojcowską dobroć. Nie lubiła jego wnuka, właściciela Słodkowic, młodego ordynata, Waldemara Michorowskiego. Mieszkał o dwie mile w ordynacji Głębowiczach a w Słodkowcach bywał często. Nie

ominął nigdy sposobności, aby się z nią nie draźnić zuchwale. Ile razy on przyjeżdżał, Stefcia wpadała w najgorszy humor, złośliwe jego zaczepki zbywając milczeniem i gniewem.

- Ten mnie zmusi do opuszczenia Słodkowic - myślała z żalem.

Stefcia słysząc o nim same pochwał, zdziwiła się.

- Więc tylko dla mnie jest takim?... Przypomina Prątnickiego, ale po zdemaskowaniu.

Ten się nie krępuje, nie udaje idealnego; brutalność swej natury odsłania jawnie. A co lepsze: czy świat złudzeń, czy świat marzeń, czy świat rzeczywistości?... To wszystko jak kwiat o pięknej barwie i czarownej woni.

Barwa - tomarzenie.

Woń to złudzenie.

Rzeczywistość - to prosta łodyga i szara ziemia, z jakiej wyrasta.

Młody Michorowski jest właśnie rzeczywistością, bez upiększeń.

Stefcia biegała w lesie, unosząc się własnemi myślami.

Każda sosna, polanka, nawet wiewiórka i kukułka przypominały jej Ruczajew i tęsknota do domu rosła... Pierwszy raz przerażona zapytała siebie, jak mogła zgodzić się na warunek, aby na wakacje nie powracać do rodziny.

W bagnistym zakątku leśnym znalazła mnóstwo niezapominajek, jaskrów, gorąco żółtych pełników łąkowych i ze łzami w oczach zaczęła je zrywać. Całowała niezapominajki, bo jej przypominały olszynkę ruczajewską.

Z pękiem zroszonych kwiatów zawróciła do ogrodu.

Słońce, wzniesione już wysoko, wsiąkało w szczelinki pomiędzy liśćmi, rzucając na puszystą trawę olbrzymi zloty niewód.

W tem na drodze środkowej w berku Stefcia ujrzała sunącego wolno jeźdźca.

Aż drgnęła z gniewu.

Był to Waldemar Michorowski.

Jechał na pysznym, czarnym jak lawa, wierzchowcu. Ładnie wyglądało na nim zamszowe siodło, żółty czaprak i uzdeczka.

Koń arabski szedł z fantazją, nogi stawiał klasycznie, z wdzięcznie przegiętą szyją, niespokojnie gryzł wędzidła.

Ordynat siedział jak przymurowany, opięty w elegancki strój do konnych wycieczek, w długich botfortach. Wyglądał zgrabnie i postawnie.

Jadąc stępa, młody pan, widocznie zamyślony, patrzał przed siebie. uderzając pejczem po końcach butów. Słońce nieciło iskierki na błyszczących ostrogach.

Stefcia cofnęła się za drzewa, lecz nagłym ruchem spłoszyła z gałązki kraskę. Ptak zatrzepotał skrzydłami, kwiląc głośno.

Michorowski spojrzał w tę stronę.

Stefci uderzyła krew do głowy.

- Zobaczył mnie!... Boże!... że też ja go zawsze spotkać muszę!

Przyklękła po rozsypane kwiaty, udając, że go nie widzi.

Ale on już podjechał blisko, zdjął czapkę i zawołał żartobliwie:

- Dzień dobry, pani! Co pani tu robi tak rano? Gdzie pani zdobyła tyle kwiatów? Pośród tych drzew jest pani jak rusałka.

- To też spotkałam wilkołaka - odparła z gniewem bez namysłu.

On podniósł brwi i złośliwie uśmiechnięty, odrzekł:

- Owszem, chcę być wilkołakiem przy pani, jako rusałce.

Stefcia poczerwieniała gwałtownie.

- Czy pan jedzie do Słodkowie? - zapytała chłodno.

- Tak. Mam zamiar panią tam odprowadzić.

- Ja sama trafię do domu.

- Bardzo wątpię! Przedewszystkiem nie udźwignie pani tego zielska. To waży cały pud. Muszę pani ulżyć.

Zeskoczył z konia i wytwornym ukłonem czekał na podanie ręki.

Stefcia zawahała się lecz podała mu ją wzburzona i prędko się cofnęła.

- Ależ nie objąłem palców pani... Nie! Stanowczo jestem zadżumiony! - zawołał składając ręce komicznym ruchem.

Miała go ochotę bić.

Michorowski patrzał na nią z ironicznym uśmiechem. Ona drżała z gniewu pod spojrzeniem jego szarych oczu.

Zebrawszy kwiaty, kiwnęła mu dumnie głową i rzekła odchodząc:

- Żegnam pana.


- Hm, pani jest energiczna, ale i ja muszę jechać do Słodkowic, inna

droga nie istnieje.

Stefcia skręciła w las, wskazując na bielący pas drogi.

- Proszę, niechpan jedzie.

- A pani?

- Ja idę lasem.

- Nie mogę pani zostawić w tej puszczy. Pani jest dziś tak nerwową, że zabłądziłaby łatwo.

Postępował obok niej, prowadząc konia za uzdę.

Stefcia zacięła wargi. Szła prędko, milcząc.

On mówił wciąż głosem, przesiąkniętym złośliwością:

- Wie pani co? Niech pani siądzie na mego konia, a ja pójdę obok, jak paź. Albo jeszcze lepiej: siądźmy razem. Na rusałkę i wilkołaka tak stosowniej.

Stefcia nie odpowiedziała, przyśpieszając kroku...

- Pani odemnie ucieka, jak od straszydła leśnego. Przecie ze mnie wcale ładny chłopczyk, co? Nie uważa pani?

Żadnej odpowiedzi.

- Aha! milczenie jest znakiem potwierdzenia. Bardzo mię to cieszy! Oddała mi pani nareszcie sprawiedliwość.

Skłonił się głową żartobliwie i z umyślną uniżonością.

- Przedewszystkiem jest pan źle wychowany - wybuchnęła Stefcia.

- Doprawdy? Pierwszy raz słyszę! Zawsze uchodziłem za gentlemana.

- Pan gentleman?! - zawołała ze śmiechem.

Gniew zaświecił w jego oczach. Zmarszczył brwi i, szarpiąc konia, przeszył ją oczyma. Ale trwało to chwilkę. Odparł z ironją:

- W takim razie możemy sobie po koleżeńsku podać ręce, bo i pani nie uprzejma.

- Panie ordynacie, czy pan uwolni mnie dziś od swego towarzystwa?

- O tak, pani: w Słodkowcach.

- Boże! za co mnie karzesz! - szepnęła do siebie.

Ordynat wybuchnął śmiechem.

- Z czego się pan śmieje? Czy ze swej niedelikatności?

- O nie, pani! Ale pierwszy raz widzę młodą pannę, którą widocznie przerażam. Jak mi Bóg miły, tak to dla mnie nowy objaw.

- Pierwszy raz jest pan tak niegrzeczny dla młodej panny. Za wiele pan sobie pozwala.

- Eee! pozwalam sobie często więcej, ale w żadnej nie wzbudzałem tak panicznego strachu jak w pani.

- Ja się pana boję? Pyszny pan jest! Ja pana....

- Nie cierpię - dokończył.

- Tak!

- Dziękuję! Przynajmniej szczerze! Nikt na spowiedzi większej prawdy nie powiedział. Pani utopiłaby mnie w łyżce wody. Ktoby pomyślał, że w tak delikatnem stworzeniu tyle siedzi złości. Skandal! Pani mnie nie cierpi... Ha! cóż robić! Możemy się pomordować w tym lesie, wolę odjechać samotnie. Gdyby mi pani wydrapała oczy, co powiedziałby na to cały świat kobiecy? Zabrakłoby krepy żałobnej w sklepach, liczba samobójczyń wzrosłaby zastraszająco, a panią skazałyby moje wielbicielki na gilotynę.

Wskoczył na konia i, wznosząc do góry czapkę, zawołał:

- Do widzenia! Umykam!

Zawrócił do drogi, uderzył konia ostrogami i pocwałował, roznosząc głośny tętent po lesie.

Stefcia odetchnęła.

Nareszcie!... Pojechał... obrzydły cynik! Obraziłam go... Tem lepiej. nie będzie mi dokuczał.

Spiesznie podążyła w stronę pałacu.

Waldemar zrywał konia munsztukiem, smagał szpicrózgą i przez zaciśnięte wargi wyrzucił słowa ostre:

- Romantyczka... przybiera pozy królewny. Poczekaj! zdejmę ja twoją koronę!... Wolę djablicę, niż mniszki, ale, niemogę cierpieć, gdy djablica pozuje na westalkę.

Wzruszył ramionami.

- Ona podobna do księżniczki, a ja do szatana. W tym wypadku jestem szatanem... No... zobaczymy!

I spiął konia ostrogami.

_______________

II.

W ogrodowej altanie przy stoliku siedziała Lucia Elzonowska ze swą nauczycielką i słuchała z zajęciem wykładu literatury. Stefcia opowiadała barwnie najświetniejsze czasy piśmiennictwa w Polsce, przytaczając najciekawsze ustępy z dzieł sławnych poetów. Wymową i zapałem umiała porwać uczennicę.

- Czy ty, Luciu, nigdy nie uczyłaś się literatury ojczystej? - pytała Stefcia, widząc zaciekawienie dziewczynki.

- Owszem, coś tam, ale bardzo mało - odparła Lucia. Poprzedniczka pani, panna Klara, dowodziła, że w naszej sferze trzeba umieć dużo języków obcych i obcą literaturę, o polskiej zaś mówiła, że mi się ta nic nie przyda.

- Czy panna Klara jest Polką?

- Tak, ale to wielka arystokratka, przesiąknięta naszemi poglądami.

- Jakież są wasze poglądy?

- Nie wiem, czy potrafię wytłumaczyć, ale sądzę, że chyba polegają na.... Nie, nie umiem tego powiedzieć.

- Ja ci pomogę. Polegają na tem, aby mieć cześć dla wszystkiego, co francuskie, niemieckie, słowem obce, byle nie dla tego, co nasze polskie. Nieprawdaż?

- Skąd pani o tem tak dobrze wie?

- Domyślam się. Czy twoja mama tak samo się zapatruje?

- Naturalnie! Mama nie czyta nic po polsku, ze mną rozmawia tylko po francusku i wierzy jedynie w zagranicę.

- A dziadzio? - spytała Stefcia.

- O dziadzio przeciwnie! Zawsze o to sprzeczki z mamą. Dziadzio mówi, że to wstyd zapominać o swej narodowości - że każdy powinien najwięcej cenić i kochać to, co własne. Ale mamy te argumenty nie przekonują.

- Twój dziadzio bardzo zacny człowiek.

- Pani kocha dziadzia?

- Szanuję go, ufam w jego rozum.

- I dziadzio panią lubi, ja to widzę. Ale i Waldy jest tych samych poglądów. Dlaczego pani go nie znosi?

- Moja Luciu, cóż mnie pan Waldemar obchodzi?

Lucia odrzekła ze śmiechem:


- Wie pani, że między mamą a Waldym wieczne kłótnie. Teraz jeszcze

pani przybyła. Biedny Waldy!

- Kończmy lekcje - przerwała Stefcia. - Masz jeszcze napisać wypracowanie.

Lucia zarzuciła jej ręce na szyję i rzekła pieszczotliwie:

- To jutro, moja droga pani. Dziś nic nie napiszę, czuję to. Tak mnie pani zachwyciła literaturą, że o niczem więcej nie mogę myśleć. Musi mi pani dać do czytania coś naszego, a wszystkich Niemców i Francuzów schowam na dno szafy, niech ich tam mole jedzą.

- Nie można wpadać z jednej ostateczności w drugą, moja Luciu. I obcych poznać powinnaś lepiej.

- Ale naszych więcej, prawda? Dziś powiem o tem dziadziowi i Waldemu, będą radzi. Waldy zawsze nazywał mnie papużką... Często, przyjeżdżając, pytał:"Cóż tam papużkę nauczyli nowego?" Mama zaraz w dąsy, a panna Klara z milutkim uśmiechem mówiła: "Vous plaisantez, monsieur le comte". Bo ona go nazywała hrabią. Ale Waldy odpowiadał niby grzecznie, lecz z gniewem: "Nie jestem żadnym comtem. Raczy pani zapamiętać".

- A cóż na to panna Klara?

- Obrażała się. Do mnie mówiła: " Votre cousin est detestable. it n'est pas sage" i przez parę dni nie wychodziła do niego. Ale potem było znowu: "monsieur le comte", a Waldy ją, przestrzegł. Tak trwało ciągle.

- Widocznie pan Michorowski uważa za ulubiony sport dokuczanie nauczycielkom - rzekła Stefcia z przekąsem.

- Ależ co znowu! Waldy nienawidził panny Klary, a ona się w nim kochała, ja wiem. Panna Klara to już zupełnie stara panna, ale w pretensjach. Jak tylko Waldy przyjechał, fryzowała włosy i pudrowała się, aż na suknię puder opadał. Waldy ją ogromnie wyśmiewał. Razu jednego na obiad przyszła upudrowana niemożliwie i opowiadała, że zwiedzałyśmy młyn turbinowy. Waldy, wówczas czegoś zły, rzekł bez wahania:,"Znać po pani". - Dlaczego? - spytała. - "Bo pani cała w mące". Wtedy gniewała się na niego przez tydzień.

Stefcia wzruszyła ramionami, pomagając Luci składać książki i kajety, i myślała o smutnej doli nauczycielki, która w dodatku jest starą panną. O pannie Klarze słyszała już wiele rzeczy: kpili sobie z niej wszyscy, ile chcieli. Kiedyś może i ją, będą wyśmiewali, choć nie jest starą panną.

A Lucia powolnym głosem mówiła dalej, kręcąc jasną głową:

- Chciałabym się kiedy zakochać, wie pani? To musi być przyjemne. Ale w kim? W Słodkowcach niema kandydata. Chyba pan Ksawery. Ha! ha! On ma za dużą łysinę i mówi do mnie: "moje dziecko". Bardzo tego nie lubię. Jest tu w Ożarowie hrabia Trestka, ale w nim się nie zakocham, bo ma taką gapiowatą minę. Zresztą on stara się o pannę Ritę. Ot! szalałabym na pewno za Waldym, ale on jest moim wujecznym bratem. On bardzo przystojny i elegancki, ale za poważny, czasem się tylko rozdokazuje.

- Moja Luciu, nie myśl o takich rzeczach - wtrąciła Stefcia. - Jesteś za młoda. Przyjdzie czas i na to. Im później, tem lepiej.

- Pani tak mówi, bo sama z tego powodu miała dużo smutków.

- Skąd wiesz?

- Wiem od mamy.

Stefcia poruszyła głową.

- Mama czasem wszystko mi mówi, ale czasem nic. Zresztą cóż w tem złego? Przecież nie zawsze bywa taki koniec rozpaczliwy, zwykle doznaje się dużo szczęścia.

- Ty już o tem wiesz? - spytała Stefcia ubawiona.

- Ja, czytając dużo powieści francuskich., wiem, co znaczy miłość, lecz na sobie jej nie doświadczyłam. Kiedyś zapytałam Waldemara. co się wówczas czuje - bo on możebyć doświadczony.

- I cóż ci odpowiedział?

Lucia machnęła ręką.

- Ech, Waldy zawsze żartuje. Powiedział mi tak: "Kochać się to jest zupełnie to samo, co odrabiać lekcję arytmetyki" - bo wie, że najgorzej nie lubię rachunków. Pani mogłaby mi coś powiedzieć, ale pani nie powie. Będę czekała na podobne wiadomości z własnej praktyki.

- Tylko nie zaprzątaj głowy oczekiwaniem. Powtarzam: to za wcześnie.

Lucia zrobiła ruch, jakby sobie coś przypominając, i z wesołą mimiką, szepnęła:

- Już wiem! Otóż i zakocham się nawet prędko, może za tydzień lub za dwa. Ma tu przyjechać praktykant, mówił Waldy. On ma takich kilku w Głebowiczach, z dobrych rodzin. I ten, co tu przyjedzie, jest podobno z dobrej rodziny, taki, co mu nic nie płacą i on nic nie płaci. Będzie mieszkał w pawilonie, ale jadał z nami. Chciał się tu dostać hrabia S., lecz podobno okropny laluś, więc Waldy odmówił.

- A ten może nie zadowoli twego gustu? - rzekła Stefcia, myśląc o czem innem.

- No, zapewne! Ale jeśli ładny, to się zakocham.

W tej chwili wszedł do altany młody pokojowiec i rzekł służbowo:

- Jaśnie pani prosi do stołu.

Poczem, nie czekając rozkazu, zabrał książki i niósł do pałacu z wielką czcią.

W sali jadalnej, stylowej, z sufitem w płyty mahoniowe, wszyscy już byli zebrani. Pani Elzonowska, siedząc w krześle, czekała na córkę.

W ręce gniotła serwetkę, miała wygląd zirytowany. Poruszała ustami z grymasem i podnosiła jedną brew prędko, co u niej oznaczało niezadowolenie. Obok niej siedział pan Maciej Michorowski, starzec ośmdziesięcioletni. Szczupły i trochę pochylony, robił sympatyczne wrażenie rozumnym wyrazem twarzy bladej, ozdobionej siwym wąsem i dwojgiem miłych szarych oczu. Rysami twarzy przypominał cesarza Franciszka Józefa i dziwną ufność wzbudzał w każdym. Pociągającym uśmiechem ujmował wszystkich, jakby mówiąc: "Szanujcie mnie i kochajcie".

Teraz słuchał wnuka, rozważając każde jego słowo. Staruszek widział w nim swe odrodzenie, młodość.

Waldemar oparty o wysoką poręcz krzesła, rozdraźniony, ze zmarszczonemi brwiami, dowodził czegoś, na coś się nie zgadzał, co oburzało panią Elzonowską.

Czwartą osobą przy stole był pan Ksawery, emeryt, stary i łysy, wielki smakosz. Ten widząc, że ordynat nie siada, stał również, z miną nieszczęśliwą. Nie zajmowała go rozmowa Waldemara z ciotką: on pożerał oczyma wazę, stojącą na bocznym stole, z której ulatywała woń zupy á la reine. Zerkał strapiony na baronową i na wyfrakowanego lokaja. Lecz i ten oczekiwał hasła rozlewania zupy. Nareszcie Stefcia i Lucia weszły. Pani Idalja spojrzała bystro na Waldemara, dając mu do zrozumienia, że czas zakończyć rozmowę. Ale ordynat sam umilkł. Prędko poszedł do panien i, ucałowawszy Lucię, skłonił się Stefci z wyszukaną elegancją. Ironiczny uśmiech, od razu osiadł mu na ustach.

- Po takiej poezji, jak las i kwiaty,spotkamy się przy prozaicznym obiedzie. Czy to pani nie razi? - spytał.

Stefcia poczerwieniała. Jego słowa zniweczyły jej humor w jednej chwili.

- Nie myślałam o tem - odparła chłodno.

- Szkoda! A ja wątpiłem, czy panią zobaczę. W tej puszzy mógłby panią porwać jaki szczęśliwy wilkołak, połknąć żywcem lub unieść do swych komyszy. Bardzo rad jestem, że pani ocalała.

- Czy i ty, Waldy, byłeś rano w borku z panną Stefanją? - spytała Lucia.

Pani Elzonowska popatrzyła na Stefcię zmrużonemi oczyma, jak szpareczkami, i z odpowiednim grymasem ust spuściła je znowu na talerz.

Waldemar zauważył przykrość na twarzy Stefci, spojrzał bystro na Lucię i odpowiedział swobodnie:

- Jadąc przez las, widziałem pannę Stefanję spacerującą.

Stefcia odczuła wdzięczność dla niego.

Służący obniósł zupę. Zaczęto ją spożywać w milczeniu. Takie ciche obiady zdarzały się tu rzadko, ale bywały ciężkie, jak gradiowa chmura.

Stefcia poznała, że chmura dziś wisi nad stołem.

Pani Idalja, siedząc bez słowa. wyglądała, jak gdyby połknęła kij. Sztywna jej postać, chłód bijący z twarzy oziębiał i pana Macieja. Staruszek chciał rozweselić wszystkich, rzucał od czasu do czasu jakieś zdanie, ale rozmowa nie kleiła się. Zły humor pani domu działał przygnębiająco. Nawet pan Ksawery, chociaż nie tracił apetytu, spoglądał na baronową z obawą.

Tylko ordynat zachował swobodę, lecz także milczał. Wypił dwa kieliszki starki. Po zupie lokaj ciągle dolewał maderę, zdziwiony, że młody pan ma tak wyjątkowe pragnienie. Po polędwicy Waldemar pił na humor burgunda, lecz zdziwienie służącego wzrosło, gdy podano szparagi. Zwykle ordynat nie lubił tej potrawy, ale dziś drugi raz kazał sobie podawać.

Pani Elzonowska spojrzała na niego z miną istoty wyższej, któraby nie potrafiła dobierać jednej potrawy. Uważała to za nieestetyczne, w ich sferze niesłychane. Jej zły humor znalazł ujście, nie wytrzymała. Bez podniesienia oczu rzekła po francusku, głosem trochę syczącym, ciągnąc wyrazy:

- Nie rozumiem, jak można dwa razy brać z półmiska. Bierze się tylko raz odpowiednią ilość dla zaspokojenia apetytu.


Pan Maciej patrzał na córkę z wymówką w oczach. Nie rozumiał rozdraźnienia. posuniętego aż do niegrzeczności. Ale Waldemar nie

zawstydził się. przeciwnie, rozweseliło go to. Zerknął na ciotkę złośliwie, na Stefcię figlarnie uśmiechnął się i zawołał do lokaja:

- Jacenty! podaj mi szparagi.

Pani Idalja zacięła usta. Pan Maciej teraz na wnuka spojrzał z wymówką.

Stefcia i Lucia wstrzymały uśmiech, tylko lekkie drganie kącików ust Stefci wskazywało, że ją ta scena ubawiła.

Jednakże Waldemar to zauważył. Zaczął dowcipkować z panem Ksawerym, wreszcie rzekł:

- Zapraszam pana do Głębowicz na całe lato, dobrze? Będzie pan miał wszystko, czego dusza zapragnie. Codzień zupa á la reine, szparagi, bo ja pasjami polubiłem szparagi - codzień gra w szachy, dzienniki ilustrowane. Nawet na pańską intencję urządzę iluminację, którą pan tak lubi. Cóż, zgoda?

Pan Ksawery wyjął zprzepaścistej kieszeni surduta ogromną chustkę, dokładnie wytarł sobie łysinę i dopiero wówczas odpowiedział:

- Co panu po mnie, panie ordynacie? Dobędę już w Słodkowcach.

- W Słodkowcach będzie kto inny... młodszy. Pan nie potrafisz bawić dam! To widzi pan, wyłączna zdolność. My obaj, apostołowie celibatu, trzymajmy się razem w Głębowiczach. Tu moja pani ciotka życzy sobie kogoś zabawniejszego.

Pani Idalja wzruszyła ramionami.

- Zechciej łaskawie nie narzucać mi własnych kaprysów - rzekła kwaśno.

Waldemar poważnie pochylił głowę.

- Zawsze jestem na twoje usługi. kochana ciociu.

Poczem rzekł do Stefci:

- Pani wyrocznią, pani głosuje, czy pan Ksawery ma zostać w Słodkowcach, czy go mam zabrać do Głębowicz?

- Moje zdanie zbyteczne - odparła Stefcia podraźniona.

Waldemar utkwił w niej szare, przenikliwe oczy z wyrazem trochę szatańskim. Potrząsnął głową i zawołał z udanym żalem:

- Desperacja! Nie mam weny do pani. Co krok to rekuza! Pani jest dla mnie okrutną. Lucia, czemu nie nawrócisz panny Stefanji na moją stronę? Powinnaś tego dokazać.

Dziewczynka spojrzała na matkę i spuściła oczy. Widocznie chciała coś powiedzieć, lecz surowa twarz matki onieśmieliła ją.

W tem przemówił pan Maciej, chcąc nadać inny kierunek rozmowie:

- Czy będziesz nocował. Waldy?

- Broń Boże! A to po co? Wydam ostatnie polecenia Kleczowi i jadę.

Spojrzał na Stefcię i dodał:

- Chyba panna Stefanja zechce, abym został jako partner do tenisa. W takim razie zapominam dziś o Głębowiczach i...

- Waldy, proszę cię, nie żartuj - przerwał pan Maciej. bardzo niezadowolony.

- Ależ ja wcale n.e żartuję! Panna Stefanja może mnie skłonić do zostania. Więc... słucham wyroku?

I pochylony patrzał na Stefcię zuchwałym wzrokiem.

- Słucham wyroku! - powtórzył.

Stefcię oblała gorąca krew oburzenia.

Z jaką przyjemnością cisnęłaby w twarz tego magnata serwetką lub talerzem.

Podniosła na niego oczy pełne gniewu i odrzekła:

- Mówiłam panu, że nie grywam w tenisa, i jeszcze raz to powtarzam.

Waldemar mówił dalej:

- Ach! więc zostanę nauczycielem pani. Ręczę za świetne rezultaty.

- Zbytek łaski - rzuciła gniewnie.

- Pani jest niesłychanie do twarzy w koralach. Wyglądają apetycznie, jak dojrzale wiśnie. Gdybym był wróblem, nie odpędziłaby mnie pani od siebie, objadłbym wszystkie. Tymczasem tylko ślinkę łykam.

Stefcia zbladła, zagryzła usta i, obrzuciwszy Waldemara chłodnym wzrokiem, spuściła oczy.

Obiad skończył się. Baronowa wstała, nie spojrzawszy na nikogo, i prędko wyszła z sali.

W Słodkowcach przy powstaniu od stołu nie dziękowali sobie. Taki panował zwyczaj. Stefcię on raził i stale oddawała wszystkim ogólny ukłon.


Pani Idalja z zasady na ukłon taki nie odpowiadała, a pan Maciej zawsze nawet podawał Stefci rękę, co ją krępowało ze względu na panią

Idalję. Ordynat dla dokuczenia ciotce i dla własnej przyjemności również podawał Stefci rękę, wiedząc, że ją temrozgniewa. Ale dziś Stefcia, chcąc uniknąć podziękowania, powstała prędzej od baronowej i, skłoniwszy się ładnie głową panu Maciejowi, podążyła w stronę drzwi.

Waldemar zręcznie zastąpił jej drogę i, wyciągając dłoń, przemówił:

- Dziękuję pani za miłe vis-á-vis.

Stefcia cofnęła się, i nie podając mu ręki, przeszła, nawet na niego nie patrząc.

Młody magnat patrzał na Stefcię zdumiony. Kiedy znikła za drzwiami, szarpnął ładne złotawoblond wąsy i, nic nie mówiąc, poszedł do swego gabinetu.

Usiadł na fotelu przed biurkiem, wyjął z kieszeni kosztowną cygarniczkę, wydobył cygaro i zaczął zapalać z nadzwyczajną uwagą i namaszczeniem. Pełne, barwne, zmysłowe usta, wydymał lekko, pykając z cygara błękitnym dymkiem.

Z brwią namarszczoną siedział, z widocznem skupieniem w szarych oczach. Po chwili poruszył się, wsunął ręce w kieszenie, założył nogę na nogę i, rozparty wygodnie w fotelu, rzekł głośno, nie wyjmując z ust cygara:

- Poprostu dała mi w pysk.

Ubawiony własnemi słowami, szepnął znowu:

- Zuch dziewczyna! Ale temperament ma piekielny!...

__________

III.

W parę godzin potem ordynat powstał od biurka i, podając rękę rządcy, rzekł grzecznie:

- Skończyliśmy. Jeśliby zaszło coś niespodziewanego, proszę telefonować, będę cały czas w domu.

Rządca Klecz skłonił się z uszanowaniem, z pewną czcią dotykając ręki Michorowskiego, zapytał zdziwiony:

- Pan ordynat nieprędko będzie w Słodkowcach?

- O tak! do tygodnia może dłużej.

- W takim razie muszę jeszcze trudzić pana w jednej kwestji.

- Proszę.

- Chcę mianowicie spytać, jaką czwórkę przeznacza pan ordynat na wyłączny użytek pałacu: karą, kasztany, czy gniade?

- Dlaczego pan o to pyta?

- Bo kare są to konie bardzo delikatne. Pani baronowa często jeździ do Szal, do hrabstwa Ćwileckich. To jest przecie cztery mile i nietęga droga. Konie do naszych dróg nie przyzwyczajone, przychodzą jak haki. Pani baronowa ostro jeździ. Ja sam nie mogę przedstawić, ale wolałbym, żeby jedna czwórka była wyłącznie przeznaczona do rozjazdów, bo wówczas jużbym nie odpowiadał za konie.

Waldemar słuchał prędkiej mowy rzadcy, przekładając papiery na biurku. Podniósł głowę, spojrzał na Klecza ze zdziwieniem i rzekł spokojnie:

- Przedewszystkiem stangret odpowiada za konia po takiej wycieczce, nie pan.

Klecz zmieszał, się.

- Tak właściwie. Ale ja mogę odpowiadać za to, że je daję.

Michorowski przesunął ręką po czole i rzekł z akcentem:

- Proszę pana, czy mojej ciotce wszystko jedno, jakiemi końmi jedzie?

Klecz zmieszał się mocniej.

- Nie, pani baronowa zawsze sama dysponuje i rozmaicie: czasem kare, czasem kasztany.

- A więc musi pozostać tak jak jest.

Klecz zrozumiał, że niezręcznie poruszył tę sprawę, i że powinien już odejść. Spojrzał na ordynata: widok jego zsuniętych brwi i wydętych ust dotknął rządcę niemile. Oczów ordynata nie widział, gdyż były spuszczane na papiery, ale domyślał się, że wyraz ich nie jest zachęcający.

Klecz zawsze podziwiał grzecznośćtego magnata względem podwładnych. Lecz wiedział, że zmarszczenie brwi, charakterystyczne wydęcie ust i wielkopańskie zaniedbanie w całej postaci nie jest u niego oznaką zbyt dobrego humoru. Rzekł z ukłonem:

- Przepraszam, że się ośmieliłem.


- O proszę pana! - odrzekł Michorowski szczególnym tonem, jakby przebaczenia i zarazem oburzenia za te przeprosiny. Wypowiedział te

loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
loading
Skip
Next